Jeśli chodzi o połączenie atrybutu wszechmocy z wszechwiedzą, ponownie natrafiamy na absurd, który z przyjemnością objaśnię: Jeśli bowiem Bóg jest wszechwiedzący, to z góry wie, że zamierza, korzystając ze swej wszechmocy, w jakimś momencie zmienić bieg zdarzeń. To zaś oznacza, że nie może już zmienić zdania i powstrzymać się od działania, co z kolei przeczy jego wszechmocy. Ależ on może zmienić zdanie – wykrzyknie ten i ów. Skoro tak, to nie jest wszechwiedzący, bo gdy miał wcześniej ułożony plan, nie wiedział, że zdanie to zmieni. Ależ wiedział – zakrzyknie znów ten i ów. W takim razie… wracamy do punktu wyjścia, czyli do Boga jako niewolnika własnego planu. Wobec powyższego zachęcam pana B.P do sięgnięcia po szerszą lekturę z tematu, chociażby logiki klasycznej czy modalnej. Ograniczanie się do studiowania wyłącznie do Biblii musi posiać w umyśle badacza nasiona, z których wykiełkować może tylko fundamentalne, ontologiczne zacietrzewienie na silnym podłożu myślenia życzeniowego.
Powyższy fragment jest dalszą częścią polemicznego listu, cytowanego w poprzedni rozdziale. Zawiera jeden solidny zarzut merytoryczny, a zakończony jest kilkoma – teoretycznie nieistotnymi – złośliwościami. Przedstawiony zarzut (tak jak i poprzedni, rozważany tydzień temu) obiera sobie za cel krytyki naiwną wersję teizmu chrześcijańskiego, a mam podstawy sądzić, że jest to jedyna wersja znana wielu krytykom chrześcijaństwa.
Na zadane pytanie („czy Bóg może zmieniać swoje decyzje?”) dam prostą odpowiedź, której konsekwentnie będę się trzymał: Bóg jest niezmienny, co nie przeczy Jego wszechmocy, czego postaram się dowieść poniżej. Wymaga to wstępnego uściślenia kilku kwestii.
Kluczowym zagadnieniem jest to, jak rozumieć niezmienność Boga. Jedną z odpowiedzi na to pytanie dał na przełomie IV i V w n.e. Augustyn z Hippony w swych „Wyznaniach” w księdze XI. Rozważał on tam to, co Bóg robił, zanim stworzył świat. Otóż nic nie robił, ponieważ zanim stworzył świat, nie było żadnego „zanim”. Bóg stworzył zarówno przestrzeń, jak i czas wraz ze światem, a zarazem sam pozostaje poza porządkiem czasu i przestrzeni. Tak więc wieczność Boga nie oznaczana nieskończenie długiego trwania w czasie, lecz bycie poza czasem. Dlatego też wszelkie określenia dotyczące Boga – posługujące się zwrotami typu „zanim”, „później” i innymi dotyczącymi czasu – są jedynie metaforami. „Wszystko to w niewielkim stopniu przypomina większość popularnych wizerunków Boga, w których jest On (…) zazwyczaj bardzo zajęty, ponieważ wysłuchuje modłów, decyduje, na które odpowiedzieć, a w miarę pojawiania się nowych faktów, zmienia kolejne decyzje, czy wreszcie angażuje się w długie kłótnie ze swymi patriarchami i prorokami (…). Wszystkie stwierdzenia na temat Boga, które przypisują Mu zdolność działania lub zmiany, czy występują w Biblii czy nie, są stwierdzeniami metaforycznymi. Zmieniają się tylko byty skończone, a nie Bóg, którego żadna zmiana nie dotyczy”[1].
Nasz język odzwierciedla nasze percypowanie świata jako rzeczywistości czasoprzestrzennej. Bóg jest poza czasem i przestrzenią. Dlatego, mówiąc o Bogu, człowiek może posługiwać się tylko metaforami i analogiami. Zakładając, że Biblia jest słowem Bożym, można powiedzieć, że chociaż nie oddaje ona tego, jaki Bóg jest sam w sobie, to daje jednak najlepsze jego rozumienie, jakie człowiek jest w stanie osiągnąć – jest jakby przekazem Ojca dostosowanym do poziomu dzieci.
Podana wyżej charakterystyka wieczności Boga ma ważkie konsekwencje dla rozumienia elementów kultu chrześcijańskiego. Otóż okazuje się, że modlitwa nie jest aktem przekonywania wahającego się Boga. Bóg „od zawsze” wiedział, że ktoś kiedyś się pomodli, wiedział, o co się pomodli, i wiedział, czy da na modlitwę odpowiedź pozytywną czy negatywną. Pismo powiada:
„A modląc się, nie bądźcie wielomówni jak poganie; albowiem oni sądzą, że dla swej wielomówności będą wysłuchani. Nie bądźcie do nich podobni, gdyż wie Bóg, Ojciec wasz, czego potrzebujecie, przedtem, zanim go poprosicie” (Mt 6.7-8).
Jak widać, przywołanie przykładu pogan sugeruje krytykę antropomorficznych wyobrażeń o Bogu.
Wieczność Boga – rozumiana jako bezczasowość – oznacza też, że cała historia, która dla nas ma wymiar czasowego trwania, dla Niego w zasadzie nie istnieje, bądź – mówiąc inaczej – wszystko, co dla nas istnieje po kolei, dla Boga istnieje równocześnie. Tą suwerenność względem czasu świata doczesnego sugerowana była na długo przed scholastyką: „(…) u Pana jeden dzień jest jak tysiąc lat” (2 P 3.8); „Albowiem tysiąc lat w oczach twoich jest jak dzień wczorajszy” (Ps 90.4). Bezczasowość wyklucza wyobrażenie, wedle którego Bóg najpierw przeprowadza namysł, później decyduje, a w końcu działa. Jego wszechwiedza oznacza, że nie musi być żadnego namysłu, gdyż On od razu wie wszystko. Tak jak nie musi rozważać decyzji, tak też decyzja nie poprzedza jej wykonania, lecz są one równoczesne. „Kiedy mówimy, że Bóg stwarza świat, nie nadajemy temu słowu sensu, wedle którego Bóg najpierw wymyśla świat, a potem tworzy go po kawałku, wprowadzając tu i tam poprawki, jeśli konkretny wynik okazuje się niezgodny z planem. Cały świat, od początku do końca, wyłonił się z Boga w jednym aczasowym akcie”[2].
Zatem pytanie o to, czy Bóg zmienia swoje plany, opiera się na błędzie kategorialnym, polegającym na rozpatrywaniu Jego bytu w kategoriach czasoprzestrzennych. Innymi słowy: pytanie to jest źle postawione, bezsensowne. Słuszne byłoby tylko o tyle, jeśliby przyjąć naiwne wyobrażenia Boga, co być może jest i wygodne (krytyka staje się łatwiejsza), lecz nie do końca uczciwe. Jednak „ten i ów” odpowie: no dobrze, zatem Bóg jest niezmienny, ale wciąż jest niewolnikiem własnej niezmienności (nie może zmienić decyzji, nawet gdyby bardzo chciał). Z powyższego jednak wynika, że Bóg niczego takiego nie może chcieć. Nawet jeśli oddać pole polemiście i potraktować Boga jako byt czasowo zmienny, to jego krytyka byłaby nietrafna z uwagi na mylne pojmowanie wolności.
Otóż wolność nie polega na „permanentnej rewolucji”, kulcie niekonsekwencji. Oto przykład: podejmuję decyzję, kierując się pewnymi wartościami czy celami. Dajmy na to, że chcę dokonać wyboru jak najtańszego samochodu. I kupuję najtańszy. Pojmowanie wolności, jaką zakłada się w przedstawionym zarzucie, sugeruje, że powinienem postąpić na przekór wybranym wartościom i kupić samochód droższy. No dobrze – powie ten i ów – ale jeśli wybór jest zdeterminowany na przykład przez twój charakter, to jesteś zniewolony swoim charakterem. Tak samo fakt, że Bóg – skoro jest dobry – zawsze chce wybrać dobrze, oznacza, że jest zniewolony prze to, że jest dobry… Jeśli tak pojmować zniewolenie, to przyznaję: Bóg jest zniewolony tym, że chce dobra i nie mógłby wybrać zła. Tak samo jest „zniewolony” swoją niezmiennością. Jednak zarówno dobro, jak i niezmienność należą do Jego istoty. Zazwyczaj zniewolenie oznacza przymus zewnętrzny, natomiast gdy ktoś sam wybiera, że chce poddać się jakiemuś ograniczeniu (n przykład wybierać zawsze dobrze), to ten zniewalający wybór jest jego wyborem, którego dokonał, swobodnie dysponując swoją wolą.
Chcę zaznaczyć, że aby dać odpowiedź na postawione mi zarzuty (dotyczą one w ogóle chrześcijańskiej wersji teizmu), odwołałem się do rozważań średniowiecznej teologii katolickiej. Podkreślam to, by pokazać dwie rzeczy. Po pierwsze, mój horyzont myślowy nie jest ograniczony murami dogmatycznej twierdzy jakiegokolwiek wyznania, bo chociaż sam jestem nastawiony krytycznie wobec katolicyzmu, korzystam z jego dorobku filozoficznego. Czynię to zwłaszcza wtedy, gdy stawiane mi zarzuty dotyczą raczej zagadnień filozoficznych niż kontrowersji natury egzegetycznej. Ponadto korzystam z dorobku intelektualnego teologii i hermeneutyki wypracowanej w ramach szeroko pojętego protestantyzmu: od Schleiermachera po Tillicha. Sięgam też do myślicieli z kręgu tradycji judaizmu takich jak Martin Buber czy Joshua Herschel. A zatem szukam odpowiedzi, nawiązując do różnych tradycji intelektualnych, o ile znajduję w nich coś inspirującego dla zgłębiania problematyki biblistycznej. Nie jestem też „zacietrzewiony ontologicznie” tj. nie jestem fundamentalistą czy fanatykiem. Jeśli utożsamić wszelką religijność z fanatyzmem – a tak niestety czynią wojujący ateiści – to pojęcie „fanatyzmu” traci sens (który zasadza się na odróżnieniu tolerancyjnych i myślących wierzących od fanatyków), tak samo jak na przykład utożsamianie wszelkich postaci patriotyzmu z nacjonalizmem.
Po drugie, pewne problemy, m.in. „absurd, który z przyjemnością wyjaśniał” mój adwersarz, zostały wyjaśnione (i odparte jako poważne zarzuty) jakieś szesnaście wieków temu (przez Augustyna). Ponawianie tych zarzutów świadczy o braku rozeznania w literaturze przedmiotu, co jest częste u wojujących ateistów[3]. Dla podniesienia poziomu dyskusji, radziłbym zatem przestudiować trochę literatury przedmiotu i przebadać rzetelnie dorobek intelektualny atakowanego chrześcijaństwa[4], a dopiero później wytaczać „niepodważalne” zarzuty. Raczej pobłażliwość – niż „ontologiczne zacietrzewienie” – budzi ta wciąż odgrzewana, a dawno nieświeża, „ontologiczna zupa”.