Chciałbym odnieść się do drugiej części cyklu “Bóg Wszechmocny”. Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że aby w ogóle ateista mógł podjąć polemikę z biblistami, teologami i gorliwcami, jego wywód musi niestety wybrzmiewać w oparciu o założenie istnienia urojeń. Pan zaś kłuje czytelnika po oczach przymiotami dotyczącymi swego Boga. Otóż szafowanie takimi stwierdzeniami jak „wszechmoc”, „wszechobecność” czy „wszechwiedza” daje tylko argument do dłoni nam – ateistom. Dlatego, że niemożliwe jest istnienie takiego atrybutu jak wszechmoc, ponieważ zaprzecza on sam sobie, a jeszcze połączony z wszechwiedzą zupełnie nie wytrzymuje rzeczowej krytyki. Otóż postawmy panu B.P logiczne pytanie: czy Bóg byłby w stanie stworzyć taki głaz, którego nie mógłby udźwignąć? Możliwe odpowiedzi: 1. Tak, mógłby (a zatem nie jest wszechmogący, bo nie zdołałby udźwignąć głazu); 2. Nie, nie mógłby (a zatem nie jest wszechmogący, bo jest coś, co przekracza jego możliwości). W najlepszym wypadku możemy więc Boga nazwać potężnym lub nawet arcypotężnym, w żadnym razie jednak nie możemy nazwać go wszechmogącym.
Cytat zamieszczony powyżej pochodzi z jednego spośród dwóch listów krytykujących rozważania podjęte w cyklu „Bóg Wszechmocny”. Wybrałem te partie listu, które – obok złośliwości i przytyków – obfitowały w merytoryczne zarzuty. Poniżej zajmę się jednym z nich, tj. sławetnym „dylematem głazu” (pozwolę sobie ukuć taką roboczą nazwę). W kolejnym artykule poruszę inny argument przedstawiony przez Czytelnika.
Oba przedstawione argumenty mają obalić tezę, że Bóg (o ile istnieje) jest wszechmocny. Przyznaję, krytyczne zarzuty skłoniły mnie do uściślenia pewnych kwestii. Należy, po pierwsze, rozważyć znaczenie pojęcia wszechmocy. Spór dotyczący tej kwestii toczył się w późnym średniowieczu (głównie pomiędzy kontynuatorami Tomasza z Akwinu a zwolennikami Wilhelma Ockhama). Czy pojęcie wszechmocy oznacza, że dla kogoś „wszechmocnego” nie ma nic niemożliwego? Lecz co oznacza samo wyrażenie „coś niemożliwego”? Otóż coś może być niemożliwe technicznie (tj. z punktu widzenia aktualnego stanu techniki), fizycznie (tzn. jest niezgodne z obowiązującymi prawami fizyki) lub logicznie (tj. narusza prawa logiki). Technicznie – nic dla Boga nie jest niemożliwe. Fizycznie – tu powstaje dylemat: czy ingerencje boskie muszą się dokonywać zgodnie z prawami fizyki, czy też mogą je łamać? Podaję przykład: czy rozstąpienie się Morza Czerwonego przed ludem Izraela dokonało się, bowiem Bóg posłużył się wiatrem, wysoką temperaturą czy innymi czynnikami naturalnymi tak, że poziom wody się obniżył, czy też ingerencja ta była spektakularna (jak w hollywoodzkich ekranizacjach), tj. w wodzie powstał korytarz, z którego ścian wystawały rybie ogony? Druga wersja jest przeznaczona raczej dla dzieci, natomiast rozsądny wierzący (teista) przyjmuje, że o ile to tylko możliwe, Bóg posługuje się prawami natury. Niemniej radykalni ockhamiści wysuwali argument, iż skoro Bóg stworzył świat i obowiązujące w nim prawa, to może – jako ich stwórca – zmieniać lub zawieszać te prawa.
Ich zdaniem Bóg jest też twórcą praw logiki, zatem i te może zmieniać. Na to tomiści się nie godzili. Sama Biblia nie rozstrzyga sporu, czy Bóg może łamać prawa logiki, czy nie. Niemniej na jej kartach nie sposób odnaleźć przypadku, w którym złamałby na przykład prawo niesprzeczności czy wyłączonego środka, tworząc – dla przykładu – kwadratowe koło. Jednak z tego, że Bóg nie łamie praw logiki, nie wynika, że nie mógłby tego zrobić. To, że nie wykorzystuje swojej wszechmocy, nie oznacza, że nią nie dysponuje. Tym bardziej że nie w każdym świecie możliwym prawa klasycznej logiki dwuwartościowej, czyli takiej, w której wartością zdań może być tylko prawda lub fałsz, są obowiązujące (można by się posłużyć eksperymentem myślowym, w którym – posługując się logikami modalnymi i wielowartościowymi – konstruować można światy możliwe, w których prawo niesprzeczności nie obowiązywałoby). Bóg – spośród wielu możliwych światów wybrał taki, w którym obowiązuje logika dwuwartościowa, ale nie jest „więźniem” logiki, tzn. mógł stworzyć świat, w którym prawo niesprzeczności nie obowiązywałoby. Nasuwa się tu następująca wątpliwość: ale skoro Bóg już wybrał ten świat, z taką logiką, to jest zniewolony swoim wyborem. Zajmę się tym nieco dalej, w związku z drugim z postawionych zarzutów. Obecnie nadmienię tylko, że działanie konsekwentne, zgodne z własnym wyborem, nie jest zniewoleniem. Co więcej, wielu filozofów upatrywało w takiej konsekwencji istotę wolności. Bóg, chcąc stworzyć świat takim, jakim on jest, wybrał na tworzywo materię i ograniczył jego funkcjonowanie prawami fizyki i logiki. Ale równie dobrze mógł stworzyć inny świat, w którym obowiązywałyby inne prawa (np. świat czysto duchowy albo bez grawitacji). To nie Bóg, lecz stworzony przezeń świat jest ograniczony tymi prawami. Rezygnacja z wykonywania ingerencji, które łamałyby te prawa, także jest konsekwencją swobodnego wyboru Boga.
Cóż jednak z owym głazem? Otóż załóżmy na chwilę, że Bóg może stworzyć taki głaz. Taki głaz musiałby mieć masę, która uniemożliwiałaby Bogu jego podniesienie. Dla rozwiązania problemu przydatne będzie odwołanie się do dorobku teologicznego zaczerpniętego z tradycji tomistycznej, na bazie której można przedstawić następujące założenia. O ile Bóg istnieje, to po pierwsze – jest doskonały i nieskończony; po drugie – jego przymioty tj. jego wiedza jak i moc są doskonałe i nieskończone; po trzecie – stworzenie nigdy nie może być tak doskonałe jak jego stwórca, bowiem jest wobec niego czymś pochodnym; po czwarte – stworzenia materialne są bardziej niedoskonałe niż stworzenia duchowe (np. anioły). Te pierwsze stoją niżej w hierarchii bytów [1].
Jakie znaczenie mają powyższe założenia dla „dylematu głazu”? Obalają go na wielu poziomach. Po pierwsze – aby coś przekraczało czyjeś możliwości, na przykład moc, musi wymagać większej mocy niż ta, którą ktoś posiada. Ale Bóg posiada nieskończoną moc, a zatem taki głaz musiałby wymagać większej mocy niż moc nieskończona. A nad nieskończoność – z definicji – nic większego istnieć nie może. Dlatego dylemat głazu jest równie bezsensowny jak pytanie, czy może istnieć liczba większa od liczby nieskończonej (po dodaniu do nieskończoności dowolnej liczby nadal otrzymujemy nieskończoność). Po drugie – masa głazu uniemożliwiająca jego podniesienie nieskończoną siłą (choć, jak wykazałem, taka masa po prostu nie może istnieć) oznaczałoby pewną doskonałość głazu przewyższającą doskonałość mocy Boga. Jednak stworzenie, zwłaszcza materialne, nie może być doskonalsze od Boga, co jest kolejnym powodem niemożliwości istnienia takiego głazu. Nie może istnieć byt stworzony (tj. niedoskonały i skończony) przewyższający czy ograniczający Boga. Więc to nie dla Boga może istnieć coś niemożliwego, lecz jedynie dla stworzenia (np. posiadanie masy nieskończonej, a tym bardziej większej nad nieskończoność).
Na zakończenie tej części odniosę się do pewnego pomniejszego błędu rzeczowego zawartego w zgłoszonych zarzutach. Chodzi mi o używanie pojęcia (inwektywy?) „urojenie” względem religii. Jest to maniera szczególnie popularna od wydania głośnej pozycji pt. „Bóg urojony” Richarda Dawkinsa. Jednak koncept polegający na porównywaniu religii do chorób psychicznych wywodzi się z twórczości Zygmunta Freuda, o którym zresztą wspomina sam autor zarzutów (w niecytowanych tu fragmentach listów). Odniosę się tu tylko do tekstu Freuda jako myśliciela znacznie poważniejszego i trudniejszego (i zapewne dlatego mniej popularnego i znanego – nie z nazwiska, lecz merytorycznie), a mianowicie do „Przyszłości pewnego złudzenia”. Freud pisze, że religia jest przede wszystkim złudzeniem, co nie oznacza, że jest koniecznie fałszywa: „Wyobrażenia te (…) to złudzenia, spełnienia najstarszych, najsilniejszych, najpilniejszych życzeń ludzkości. (…) Złudzenie znamionuje to, że wywodzi się z życzeń ludzkich i pod tym względem bliskie jest znanemu psychiatrii rojeniu, ale też złudzenie różni się od niego, i to nie tylko dlatego, że rojenie powstaje w wyniku skomplikowanego procesu rozwoju. W wypadku rojenia jako cechę istotną podkreślamy sprzeczność z rzeczywistością, jeśli zaś chodzi o złudzenie, to nie musi być ono fałszywe, to znaczy niewykonalne czy sprzeczne z rzeczywistością. (…) Niektóre spośród z nich są tak nieprawdopodobne (…), że – przy uwzględnieniu różnic psychologicznych – możemy je porównać z rojeniami” [2]. Wiadomo, że z tego, że coś nie musi być z konieczności fałszywe nie wynika, że jest prawdziwe. Jednocześnie nie można stawiać znaku równości pomiędzy złudzeniem a fałszem, co wojujący ateizm chętnie czyni, zapominając, co o tym pisał sam Freud. Po drugie – gdy Freud przyrównuje pewne doktryny do urojeń, to tylko przyrównuje, wykazuje podobieństwa, analogie. Podobieństwo to nie tożsamość, tak jak oczy niebieskie jak niebo nie są niebem. Inna rzecz, że sam Freud zdradzał się niekiedy z świadomością tego, że analogię między formacjami kulturowymi a chorobami psychicznymi są nie do końca uprawnione metodologicznie: „(…) mamy tu tylko do czynienia z analogiami, i (…) wtedy, gdy chodzi o pojęcia, wyrywanie ich ze sfery, w której powstały i rozwijały się, jest niebezpiecznym posunięciem” [3].
Poza tym wartość stosowania do religii porównań z urojeniami czy myśleniem życzeniowym zakłada, że psychoanaliza, na gruncie której powstały te pojęcia i porównania, jest wartościowa poznawczo. Większość filozofów zajmujących się metodologią nauki dowodzi, że psychoanaliza jest nienaukowa [4]. Czyni to odwoływanie się do niej przez ateistów – najczęściej gorących zwolenników podejścia „naukowego” – zjawiskiem dosyć osobliwym, zaś same ich diagnozy religii – nieprawomocnymi. Zresztą diagnozy te rzadko kiedy opierają się na głębszej znajomości koncepcji ojca psychoanalizy, a posługują się jedynie wyrwanymi z tekstu fragmentami, zbanalizowanymi do poziomu propagandowych haseł.